wtorek, 5 kwietnia 2016

Rozdział IV #nowa #wersja

Tak, wiem, dawno nic nie pisałem i za to przepraszam. Ale jest tu dla Was coś nowego, zaskakujące zwroty akcji, dziwne imiona, nowe postacie, czyli po prostu Dziedzictwo Smoków w pełnej okazałości :D


Rozdział IV
Ostatni Arkan

            Mieliście kiedyś wrażenie, że o czymś zapomnieliście? O czymś bardzo ważnym, ale naprawdę nie pamiętacie, co to było? Mnie się przynajmniej zdaje, że właśnie takie uczucie powinno towarzyszyć Ninie i Dominikowi, bo zapomnieli o czymś bardzo ważnym. Ale na razie mniejsza o to. Jest to bowiem dalsza część historii, na którą jeszcze nie przyszedł czas.
            Nie musieliśmy daleko iść. Nina przeniosła nas na miejsce, gdzie ustawione zostały drewniane ławki, a na środku pola stał ogromny krąg z kamieni. Leżały w nim już jakieś patyki, domyśliłem się, że to je mamy znosić.
            - Dobrze, że już przyszliście – powiedział Folos. – Ale co on robi z wami? – wskazał na mnie.
            - Przyszedł, bo nie ma co ze sobą zrobić – odpowiedziała Nina. – Obydwoje jesteśmy tu.
            - Czyli jest jednak coś, o czym zapomnieliście. Czy Łukasz nie ma przypadkiem przebudzonej magii?
            - Ma, ale co to ma wspólnego z… - zaczął Dominik, ale w połowie zdania chyba sobie coś przypomniał, bo urwał i powiedział tylko trzy słowa. – Gra o Puchar?
            - No właśnie.
            - O co chodzi? – zapytałem, niewiele rozumiejąc z ich skrótów myślowych.
            - Teraz pójdziesz z Folosem – wyjaśniła mi Nina.
            - Ale po co?
            - Musisz nauczyć się korzystać z tego, co może ci się przydać w najbliższej przyszłości.
            Można powiedzieć, że od tej pory zgadzałem się bez słowa. Wilkołak otworzył portal, przez który przeszedł. Wkroczyłem do przejścia. Poczułem lekki ucisk w żołądku, a przed oczami zatańczyły mi mroczki, jednak po chwili wszystko wróciło do normy. Kiedy tylko się wyprostowałem, napotkałem wzrok Folosa. Patrzył się w moje oczy. Świat spowiła ciemność. Widziałem tylko siebie i opiekuna.
            ~Witam w twoim umyśle Łukaszu~ odezwał się zaraz po tym. ~Pierwsze, czego chcę cię dziś nauczyć to, jak obronić swoje myśli, a przede wszystkim siebie przed tymi, którzy nie chcą dla ciebie najlepiej.~
~A więc jak mam bronić swoich myśli?~
~Wbrew pozorom jest to banalnie proste. Po prostu wyobraź sobie, że na granicy twoich myśli wyrasta wielki mur, który nikogo nie przepuszcza.~
Moja wyobraźnia zaczęła działać. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie tańczącą wokół mnie kulkę światła. A kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem ją. Była bladoniebieska i zostawiała za sobą nikły, choć wciąż widoczny ślad. Zrobiła wokół mnie dwa okrążenia, a potem wzięła się do roboty. Podążałem za nią wzrokiem, a ona zostawiała za sobą kamienne bloki, powoli przypominające mur. A gdy wszystko zostało skończone, kulka podskoczyła do mnie. Potem otworzyłem oczy. Jak? Przecież już raz je otworzyłem, a potem ich nie zamykałem.
- Gratuluję. Właśnie przeszedłeś pierwszy etap szkolenia. Ale zanim przejdziemy do drugiego, muszę zadać ci pewne pytanie. Lubisz opowieści, Łukaszu?
- Powiedzmy, że lubiłem bajki, kiedy wszystko było… - nie wiedziałem jakiego słowa użyć.
- Normalne? – kiwnąłem głową. – Pamiętaj, że tamten świat jest uboższy, nie normalniejszy. Normalność to jest życie, które teraz będziesz prowadzić. Zobaczysz, w końcu się przyzwyczaisz. To jak? Chcesz usłyszeć tę opowieść, czy nie?
- Chcę, ale mogę mieć jeszcze jedno pytanie?
- Tak.
- Czy jeśli chodzi o nasz świat, to czy bajki ze świata zwykłych ludzi… - znów brakło mi słówka.
- Znajdują odzwierciedlenie w naszym świecie, tak? Cóż, mogę powiedzieć, że większość pisarzy takich, jak Grimmowie, czy Andersen opisywali nasz świat.
- Czy to znaczy, że wszyscy byli magami?
- Nie wszyscy. Ale kto wie? Może po prostu uszli naszej uwadze i nigdy nie dowiedzieli się kim byli, ani co mogli zrobić.
- Przejdźmy już do opowieści – powiedziałem, bo nie chciałem marnować czasu na coś, czego mogłem dowiedzieć się później. Jeszcze tego dnia miałem w końcu brać udział w jakiejś chorej grze.
- Dobrze, więc zaczynajmy – Folos machnął ręką i wszystkie światła w pokoju zgasły. Kiedy jednak zaczął opowiadać, utworzyła się realistyczna iluzja, która oddawała charakter opowieści. – Działo się to bardzo, bardzo dawno temu, gdy na świecie żyły jeszcze smoki, które utrzymywały naprawdę dobre stosunki z magami. Smoki panowały nad jedną z sześciu zdolności, pozwalającymi przenosić się z miejsca na miejsce, siłą umysłu wytwarzać iluzję, zaglądać tam, gdzie nikt nie mógł, poskramiać dusze przywróconych i żywych, tworzyć najróżniejsze przedmioty lub spowalniać czy przyspieszać czas. W swej dobroci nauczyły nas, jak korzystać z tych mocy, które każdy ma w sobie. A nad wszystkimi, którzy te zdolności posiadali, kontrolę sprawowało Siedem Smoków. Sześciu z nich osiągnęło mistrzostwo w swoich dziedzinach. Natomiast jeden, nazywany przez wszystkich Smokiem Sześciu Talentów, opanował do perfekcji wszystkie zdolności, zwane przez nas Talentami. I tak historia toczyła się dalej, aż do pewnego momentu, w którym to pewien smok postanowił wyłamać się spod kontroli Siedmiu Smoków. A miał on dar przemawiania. Smoki chętnie go posłuchały. Choć początkowo magowie spierali się ze smokami, że nie powinni zaczynać wojny domowej, która może wszystko zniszczyć, to jednak smoki zdołały przekonać magów. Choć oczywiście nie wszystkich. Tylko jeden mag pozostał wierny Siedmiu Smokom. Ostrzegł on całą Siódemkę przed wojną, która niebawem się rozpoczęła. Nie zrobił tego jednak sam. Na swojej drodze spotkał pewnego smoka, który także nie wierzył w to, że wojna doprowadzi do czegoś dobrego. A gdy zaczął się już dzień wojny, to właśnie oni stanęli na czele armii ludzi, którzy, choć nie wiedzieli co się dzieje, to chcieli pomóc Siedmiu Smokom. Mag oraz jego smok otrzymali od całej siódemki pewne dary. Oprócz tego, że Smoki nauczyły go, jak korzystać z wszystkich sześciu Talentów naraz, to dostał także osobne dary od Smoka Sześciu. Jego łuskę, która przemieniła się w najwspanialszą tarczę. Żebro, które zmieniło się w bardzo lekką, niezniszczalną zbroję. Róg, który stał się ostrym jak brzytwa mieczem, choć ranił tylko nieprzyjaciół. Łzę – pełny mocy zbiornik. Pazur, który został łukiem z nieskończoną ilością strzał. Oraz ząb, który zmienił się w róg obfitości tak, aby im nic już nigdy nie brakło. I choć ludzie wraz ze smokami walczyli dzielnie, to jednak szala zwycięstwa przechylała się na stronę przeciwników. Widząc to, Smok Poskramiania uciekł od reszty Siedmiu. Nie chcąc, aby niewinni narażali się na niebezpieczeństwo, pozostałe Smoki ukryły się w grocie, którą zapieczętowała ich własna magia. A dzielny mag żył do końca swoich dni w ukryciu. Ostatnią rzeczą, którą zrobił w swoim życiu to użycie Sztuki Wiatru, aby rozsiać po świecie dary Smoka Sześciu, gdyż uważał, że nikt nie powinien ich nigdy mieć, a przynajmniej nie wszystkie razem.
- Po co opowiedziałeś mi tę historię? – zapytałem, kiedy wszystko wróciło już do normy.
- Opowiadam ją po to, aby pokazać młodym magom, że zawsze istnieje dobro, choćby zło opanowało wszystko wokół. Ale też mam teraz dobre podstawy, aby wytłumaczyć ci ideologię Talentów. Jak już zapewne słyszałeś, jest ich sześć. Talent Klucznika pozwala przenosić się z miejsca na miejsce. Iluzjoniści potrafią wytworzyć iluzję dowolnej rzeczy. Widzący potrafią zaglądnąć tam, gdzie nikt inny nie może. Poskramiacze Dusz mogą rozkazywać duszom, widzą także tych, którzy ukrywają się przed wzrokiem innych magów. Tworzyciele potrafią, jak sama nazwa wskazuje, tworzyć przedmioty od tych codziennego użytku do tych najbardziej niezwykłych. A Zegary mogą spowalniać lub przyspieszać czas.
I tak, jak w przypadku smoków, my także posiadamy swoich własnych mistrzów. Najwybitniejszy Klucznik staje się Władcą Kluczy, Iluzjonista – Władcą Iluzji, Widzący – Władcą Wzroku, Poskramiacz Dusz – Władcą Poskramiania, Tworzyciel – Władcą Tworzenia, a Zegar – Władcą Czasu. Jesteś tu po części dlatego, że to właśnie teraz dowiesz się jaki jest twój Talent. Łukaszu, który z Talentów chcesz w sobie kształcić?
To było jedno z tych pytań, na które ciężko było odpowiedzieć. Od tego mogło zależeć całe moje późniejsze życie. Żaden z Talentów nie przemawiał do mnie znacząco. Jednak widziałem, czego mogę dokonać, posiadając Talent Klucznika.
- Chcę być Klucznikiem – odpowiedziałem.
- Wedle życzenia – powiedział Folos. – Daj rękę.
Chwycił moją dłoń, a kiedy wszedł do mojej głowy, coś kliknęło. Otworzyłem oczy, a wokół mnie zawiał wiatr.
Z jednej z półek Folosa spadł pewien zwój. Odwinął on tylko pierwszą linijkę. Mimo iż nie chciałem tam zaglądać, to jednak przeczytałem ją.
,,Klucznikiem Posejdona Smoczy Syn zostanie”
            I tylko tyle. Chciałem przeczytać więcej linijek, ale Folos zwinął zwój starannie i położył na najwyższej półce, gdzie chwilę potem zniknął.  
- ,,Klucznikiem Posejdona Smoczy Syn zostanie.” – powiedziałem. - Co to znaczy?
- Tak naprawdę znaczy to tyle, co sam powiedziałeś.
- Ale kim jest Smoczy Syn?
Folos westchnął.
- Istnieje pewna legenda o tym, że Smok Poskramiania chce odpokutować swoje winy. Smoczy Syn to mag, który w imieniu Smoka Sześciu mu wybaczy. Osiągnie on także moc wszystkich smoków. A teraz, czy chcesz coś zobaczyć?
- Jeśli to przepowiednia, to chętnie.
- Niestety nie mogę ci pokazać jej całej. Ale to jest coś ciekawszego.
- A co mianowicie?
Folos potrząsnął głową, a kiedy znów na mnie spojrzał, zauważyłem, że ma owłosiony pysk i wilcze oczy. Czyli to jednak prawda. Folos faktycznie jest wilkołakiem. Spojrzałem na jego ręce. One także były pokryte szarym futrem. Zgodnie z radą Niny, udałem zaskoczenie. Potem znów potrząsnął głową i wrócił do normalnej postaci.
- Nie musisz się mnie bać – powiedział.
- Czemu? Jaką mam pewność, że nic mi się nie stanie?
- Nigdy nie mamy pewności, ale podejmuję wszelkie środki ostrożności. Moje bycie wilkołakiem jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. Ale nie zatrzymujmy się, czeka cię dziś jeszcze sporo pracy, a czasu jest bardzo mało.
- Co mam teraz zrobić?
- Trzymać się ustalonego przeze mnie grafiku.
Coś zgrzytnęło, a po chwili z drukarki wyskoczyła kartka papieru. Folos wręczył mi ją, a potem wyszedłem. Znaczy, miałem w planach wyjście, lecz wilkołak mnie powstrzymał na moment.
- Podaj mi rękę – powiedział. – Muszę coś jeszcze sprawdzić.
- Co takiego?
- Poziom twojej mocy. Musisz znać swoje ograniczenia, aby wiedzieć, kiedy musisz przestać.
Zamknąłem oczy i znów przeniosłem się do swojej świadomości. Czułem, jak Folos chwilę we mnie grzebie, a potem odczułem płynące od niego zaskoczenie.
- Co się stało? – zapytałem.
- Nic. Naprawdę. Jednak twój poziom mocy jest bardzo niski. Pamiętaj, aby się nie przemęczać.
Wyszedłem. I choć nigdy nie wierzyłem, że będę miał ogromną moc, to jednak poczułem lekkie uczucie żalu, że jest ona tak niska. Myślałem, że moja moc utrzyma się na poziomie przeciętnej.        
~Ja na twoim miejscu zbytnio nie przejmował się tą sprawą~ powiedział ten głos
w mojej głowie.
~Jak mam się nią nie przejmować, skoro u maga moc jest bardzo ważna.~
~Pamiętaj, że wciąż jesteś jeszcze młody. Moc maga rośnie wraz z wiekiem. A ponadto nie zapominaj, o czym mówiła ci Nina. Ostatecznie nie trzeba mieć w rękach potęgi, jeśli tylko wie się, jak wykorzystać wyobraźnię i wiedzę. Uwierz mi, czy kiedykolwiek coś złego ci się stało? Dopóki jesteś pod moją opieką, będę pomagał ci całym sercem.~
~Pod twoją opieką? Kim ty jesteś?~
~Wkrótce sam do tego dojdziesz. Nie martw się, już wkrótce się tego dowiesz, ale musisz łapać okazje.~
Rozłączył się. Brzmiało to tak, jakby coś pyknęło, ale poczułem lekką pustkę w środku. Nieważne.
Najważniejsze było to, co miałem teraz robić. Spojrzałem na kartkę, którą dał mi Folos. Na niej napisane zostało, że na najbliższe zajęcia mam udać się na Arenę. Stwierdziłem, że jednak bez sensu byłoby pójście tam, sam nawet nie wiedziałem po co. Lepiej będzie, jeśli sam się czegoś nauczę. Poszedłem w stronę lasu tam, gdzie po raz pierwszy Nina tłumaczyła mi wszystko od podstaw. Usiadłem po turecku na ziemi. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie ten głos, który pewnie będzie mógł mi pomóc. Nie wiedziałem, co robić. Skupiłem się z całej siły na jego barwie, tonie i głośności, a także na uczuciach, które mogłem od niego wyciągnąć. Po chwili usłyszałem go w myślach.
~Potrzebujesz czegoś?~ zapytał.
~Jeśli nie jesteś zbytnio zajęty~ odpowiedziałem.
~Nigdy, jeśli jesteś w potrzebie~
~Możesz mi w ogóle pomóc?~
~Zależy, czego będziesz ode mnie chciał~
~Mógłbyś mnie nauczyć przynajmniej podstaw, skoro muszę wziąć udział w tej Grze.~
~Magowie i ich głupie gry. Czemu nie mogliby wyjąć spod nich wszystkich pierwszorocznych? Ale nauczę cię podstaw, jeśli tak bardzo chcesz. Na początku musisz nauczyć się odszukiwać swoje źródło magii. Zamknij oczy i spójrz głęboko w siebie. Oddychaj spokojnie. Przeszukuj samego siebie. W końcu zauważysz kulę światła.~
~Jest~ powiedziałem.
~Jakiego jest koloru?~
~Niebieskiego.~
~Dobrze. Teraz wyobraź sobie, że pociągasz z niego lekki strumień dokładnie tak, jakbyś pił przez słomkę, zbieraj tak magię, aż poczujesz, że masz jej wystarczająco, aby rzucić zaklęcie. Pamiętaj, że im potężniejsze zaklęcie rzucasz i im większy zasięg tego zaklęcia, to tym więcej magii zużyjesz.~
~Chyba mam wystarczająco dużo. Co teraz?~
~Wyobraź sobie, jak wokół ciebie rozrasta się przeźroczysta ściana osłaniająca cię przed atakami. A kiedy już ją zobaczysz, poczujesz, włóż w jej ściany magię, którą z siebie wyciągnąłeś.~
Zrobiłem tak, jak kazał głos. Poczułem lekki ból, kiedy magia ze mnie uleciała. Jednak nic nie zauważyłem, nie poczułem, żeby chroniła mnie jakaś szczególna moc.
~Chyba nic się nie zmieniło.~
~Wręcz przeciwnie. Może tego nie widzisz, ale ochrania cię teraz tarcza, praktycznie nie do przebicia. Musisz jednak pamiętać, że z każdym uderzeniem w twoją tarczę, zostaje zabrana kolejna porcja magii. Uważaj, aby się nie przemęczyć używaniem samej tarczy. Widzę, że czas się zbierać, ataku nauczy cię kto inny.~
~Czemu?~
~Bo ktoś do ciebie idzie.~
Obróciłem głowę za siebie. Zgodnie z tym, co powiedział głos, w moją stronę szła Nina. Wyciągnęła w moją stronę rękę, a z jej dłoni poleciał promień pomarańczowego światła. Zanim jednak skojarzyłem fakty, było już za późno. Uskoczyłem przed atakiem, ale w tej samej chwili przypomniałem sobie, że przecież umiem już podnosić tarczę. Kiedy
w moją stronę poleciał kolejny śmiercionośny promień, odbiłem go pierwszą wytworzoną przeze mnie samodzielnie tarczą. Przez chwilę poczułem w sobie dumę. Potem jednak zacząłem się zastanawiać, dlaczego Nina ciska we mnie tymi promieniami. Ale już zadając sobie to pytanie miałem zamiar się uderzyć po głowie. Przecież to nie Nina. A skoro to nie Nina, to muszę coś zrobić, żeby mnie nie zabiła! Przetrząsnąłem głowę w poszukiwaniu jakiegoś dobrego na taką okazję zaklęcia, ale przypomniałem sobie, że potrafię tylko podnosić tarczę i rozmawiać z innymi za pomocą myśli. A może to wystarczy?
Uskakiwałem przed kolejnymi atakami, niekiedy odbijając je za pomocą tarczy. Wymyślenie jakiegoś dobrego planu zajęło mi dłuższą chwilę. Przez większość czasu nawiedzały mnie myśli typu: Czemu nikt nie przyjdzie mi pomóc? Miałem jednak nadzieję, że nie będę potrzebował ich pomocy. W końcu pojawiło się nade mną światełko i do głowy przyszedł mi plan idealny. Idealny, jeśli tylko byłby możliwy do zrealizowania. Pora się przekonać.
Zaciągnąłem większą niż wcześniej ilość magii. Tym razem nie otoczyłem tarczą siebie, tylko niby-Ninę. Potem wyobraziłem sobie, że przewracam tarczę na drugą stronę, jak niekiedy poszewkę na poduszkę. Poczułem ukłucie w okolicy żołądka. Byłem wystawiony na prostej linii do zestrzelenia z pomarańczowego promienia. Jednak niczym nie zostałem postrzelony. Nie straciłem przytomności. Nic z takich rzeczy. Podniosłem wzrok
i zobaczyłem wściekłą niby-Ninę. Miotała zaklęcia na prawo i lewo, jednak żadne z nich nie mogło przebić tarczy. Do czasu. Kiedy już miałem stracić kontrolę nad ścianą, mój wróg przestał używać magii. Wyciągnął telefon, zadzwonił do kogoś i zniknął.
Wchłonąłem pozostałość mojej magii i zastanawiałem się, dlaczego ktoś w ogóle chciał mnie zaatakować. Nawet nie wiedziałem, kogo Arkanem chcę być. O co w tym wszystkim chodziło? Zwykle, jeśli się kogoś atakuje, to uważa się go za zagrożenie. Jakim ja mogłem być zagrożeniem? Co mogłem zrobić? I kto mnie w ogóle zaatakował?
   Stwierdziłem jednak, że mam ważniejsze problemy na głowie. Przed grą musiałem nauczyć się atakować magią. (Tak, dziwna hierarchia priorytetów.)
            Pokręciłem się trochę, jednak po chwili nie mogłem się znaleźć. Zrobiłem więc coś, co na moim miejscu zrobiłby po prostu każdy. Zamknąłem oczy, obróciłem się trzy razy wokół pionowej osi i poszedłem w kierunku, który wylosowałem. Na moje szczęście, zanim doszedłem do jakiegoś skraju świata, ktoś mnie znalazł. Była to mniej więcej czternastoletnia dziewczyna. Patrzyła na mnie z wysoka, co w sumie nie dziwiło, zwłaszcza że ze swoim wzrostem mogła grać w szkolnej lidze koszykówki. Oczy miała w kolorze malachitu. Nie wchodziłem w większe szczegóły, bo ciągle kręciło mi się w głowie.
            - Co ty tutaj robisz? – zapytała dziewczyna.
            Przez chwilę próbowałem wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, jednak nawet nie wiedziałem, jak mam powiedzieć prawdę.
            - Znaczy, że jesteś nowy?
            - Mniej więcej.
            - To mi wytłumacz na czym to mniej więcej polega – usiadła na trawie i gestem nakazała mi to samo.
            - Można powiedzieć, że nie mam pojęcia, co mam tu robić, nie wiem, jakie są zasady i tak dalej – powiedziałem powoli. - Ale mam obudzoną magię i jestem po spotkaniu z Folosem.
            - I mam rozumieć, że twój opiekun jest Starszym i nie miał cię z kim zostawić.
            - Do tego się wszystko sprowadza.
            - Czyli jeszcze nie znasz reguł? Po pierwsze, żeby nikt ci się do życia nie wtrącał, powinieneś chodzić na zajęcia według grafiku, a nie kręcić się po obozie. Zwłaszcza, jeśli jesteś sam. A z tego, co widzę, to właśnie masz zajęcia w Stajni. Pierwszy raz zawsze jest trudny. Uważaj na siebie – pobiegła przed siebie.
            - Hej! – zawołałem za nią. – Gdzie jest ta Stajnia?
            - Tam! – krzyknęła i machnęła ręką w zupełnie przeciwnym kierunku, niż wcześniej szedłem.
            Odwróciłem się i lekkim krokiem poszedłem przed siebie. W końcu doszedłem do budynku, który na pewno był Stajnią. Wiedziałem to nie tylko dlatego, że to dosłownie wyglądało jak stajnia. Możliwe, że dużą rolę odegrał też ogromny napis nad drzwiami: ,,Stajnia”. W sumie, nieważne.
            Wszedłem do środka. Po prawej i po lewej znajdowały się boksy z końmi. A teraz wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy odkryłem, że to nie były tylko konie. Oczywiście, większość z tych ,,koni” miała skrzydła. I to nie byle jakie. Jedne były brązowe, inne czarne, inne białe, a jeszcze inne w kropki. Jednak nie to mnie najbardziej zdziwiło.
            Bardziej przemawiał do mnie głos, który natrętnie wwiercał się w moją głowę. Nie był to ten sam głos, co mówi do mnie zawsze. Ten głos wydawał się inny. Pochodził z góry. Wszedłem więc po spiralnych schodach. Zrobiłem dokładnie to, co zrobiłby każdy normalny bohater horroru. Przecież istnieje ta zasada, że jeśli coś się dzieje, to idzie się w przeciwnym kierunku, nie? Mogę z dumą powiedzieć, że tym razem złamałem jedną z wiecznych zasad. Choć teraz nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdybym tam po prostu nie poszedł. Lecz co się stało, to się nie odstanie.
            Na górze znajdował się jedynie mały pierścień, leżący na podeście. Może to wyda się dziwne, ale widziałem, jak ten pierścień się świecił. Podszedłem do niego.
            Coś chwyciło moją rękę, niczym niewidzialna siła. Podciągnęło dłoń do pierścienia. Żeby było jasne. To nie ja go założyłem. To on podniósł się do pionu i wskoczył na mój palec. (Już widzę wszystkie te myśli. ,,Tak, tak, nie ty go włożyłeś”)
            W głowie zaszumiał mi wiatr. Usłyszałem szelest lasu, szum morza, śpiew ptaków. A wśród tych wszystkich dźwięków, jeden, choć składający się z wielu, potężny głos, który przewyższał wszystkie inne. I choć skupiłem się, aby go nie słuchać, to i tak nic nie było go
w stanie zagłuszyć.
,,A choć przyjaciół zyskasz wielu,
I w końcu dotrzesz do celu,
Pamiętaj, że nigdy się nie skończy Twoja przygoda,
Jeśli w nas Twoja będzie podpora.”
Zatoczyłem się. Pierścień spadł mi z ręki. Po drodze potknąłem się jakieś dwa razy. Konie rżały z zadowolenia. Kiedy wreszcie znalazłem się na zewnątrz, położyłem się na trawie i przez chwilę oddychałem głęboko. Czułem jeszcze wiatr i las, a w głowie cały czas słyszałem ten głęboki głos. Nawet nie próbowałem ogarnąć przepowiedni. I choć starałem się o niej zapomnieć, to wersy powracały do mojej głowy.
Pewnie leżałbym tak cały dzień, gdybym nie usłyszał zbliżających się głosów. Pozbierałem się. Zanim ktoś mógł mnie zauważyć, do mojego umysłu wdarł się powiew świeżej bryzy i głowa oczyściła się praktycznie ze wszystkiego.
~Dzięki~ powiedziałem głosowi.
~Tyle, że to nie ja.~
~A wiesz kto?~
~Wiem, ale ci nie powiem. To dar od kogoś, kto chce się z tobą spotkać jak najszybciej i wie, że gdyby zobaczyli cię w takim stanie, to nie byłoby to za szybkie spotkanie.~
~Kto chce się ze mną spotkać?~
~Dowiesz się w swoim czasie~ rozłączył się.
Czekałem chwilę, zanim ktoś się zjawił. Po pewnym czasie pod Stajnię podeszła dziewczyna, która wyglądała jak starsza siostra tej, która pokazała mi, gdzie jest Stajnia. Była jeszcze wyższa od niej, ale miała te same oczy i te same czarne, kręcone włosy.
- Pewnie czekasz na mnie, co nie?
- W sumie, to nie mam pojęcia na kogo czekam. Równie dobrze mogłabyś być płatnym zabójcą, a ja i tak musiałbym ci zaufać – odpowiedziałem z lekką nutą wskazującą na to, że w zamiarze miał to być żart.
- Widzę, że nowy, ale szybko się uczysz – uśmiechnęła się. – Jestem Łucja, Arkan Izydy.
- Łukasz – stwierdziłem, że na razie tyle wystarczy. – Czemu uważasz, że czekam na ciebie?
- Bo to ja jestem opiekunką Stajni. I to ja mam uczyć jazdy. Na nieszczęście, mam też swoje zajęcia. I nie dość, że to moja jedyna wolna godzina, to nikt tu praktycznie nie przychodzi. Wszyscy olewają jazdę na koniach, czy pegazach, bo wolą jazdę samochodem i sądzą, że nigdy im się to nie przyda. A ty, czemu tu jesteś?
- Bo nigdy nie jeździłem na koniu i chyba powinienem spróbować. Zwłaszcza, jeśli mam być dobrym magiem.
- Taka odpowiedź mi się podoba. Chcesz zwykłego konia na początek, czy może od razu pegaza?
- A czym się różni? – oczywiście wiedziałem, chciałem po prostu zyskać czas.
- Koń nie oderwie się od ziemi i spadnięcie mniej boli. Chyba że spadniesz z pegaza
z pełnej wysokości, to wtedy ponoć nie boli.
- Skąd wiesz, że wtedy ,,ponoć nie boli”?
- Ponoć, bo nikt nie przeżył, żeby o tym opowiadać – powiedziała tonem, jakim opowiada się horrory.
- Naprawdę ktoś tu zginął?
- Nie, jeśli ktoś spada, to zawsze udaje mi się go bezpiecznie sprowadzić na ziemię.
- Jak?
- Opanowuję Sztukę Powietrza. Dzięki temu mogę zapewnić bezpieczeństwo.
- W takim razie mogę dosiąść pegaza.
Łucja pstryknęła palcami i w tym momencie wszystkie boksy otworzyły się. Ze środka wypadły pegazy. Ustawiły się w rzędzie przed budynkiem. Przerzuciłem wzrokiem po rzędzie i już miałem iść w stronę pegaza, którego wybrałem, ale Łucja położyła mi rękę na ramieniu.
- To nie ty wybierasz pegaza – powiedziała. – To pegaz wybiera jeźdźca.
Do Łucji podbiegł duży pegaz z kolorowymi skrzydłami i białą sierścią. (Sierścią, tak? Nie znam się na koniach.) Położyła mu rękę na grzywie i przeczesała ją.
Do mnie zaś podszedł mniejszy pegaz, ze skrzydłami po bokach. Nie wyglądał jakoś specjalnie, ale pomyślałem, że to nawet lepiej. Po tym ataku nie chciałem żyć jakoś specjalnie. Koń wyglądał jednak, jakby był chory. Kiedy powiedziałem to Arkanowi Izydy, odpowiedziała tylko, że to niemożliwe. ,,Wyczuwam choroby – temu pegazowi nic nie dolega” . No to fajnie. Według mnie coś mu jednak dolegało. Nie mogłem patrzeć, jak się męczy i to ja podszedłem do niego.
Popatrzyłem mu prosto w oczy. Przeczesałem ręką jego grzywę tak, jak to wcześniej zrobiła Łucja. Położyłem mu dłoń na grzbiecie. Chciałem mu pomóc. Ale nawet nie wiedziałem jak.
Przez plecy przebiegł mi dreszcz. W końcu dosiadłem pegaza. Łucja wystrzeliła
w górę, ja przez chwilę pozostałem na ziemi. Potem mój pegaz powoli podniósł się i poleciał za Arkanem Izydy.
~Musisz mu pomóc~ powiedział głos w mojej głowie.
            ~Ale jak?~
            ~Musisz podzielić się z nim swoją mocą.~
            ~Ale jak? Ledwo wiem, jak postawić tarczę.~
            ~Powiem ci, spokojnie, nie musisz się denerwować.~
            I w tym momencie, na wysokości jakichś pięćdziesięciu metrów, mój pegaz całkowicie stracił siłę. Złożył skrzydła i zaczął spadać.
            ~Nie muszę się denerwować, powiadasz?~
            ~Dobra, dobra, pociągnij magię tak, jak to robiłeś wcześniej, a potem ,,włóż” ją do serca pegaza.~
            Spróbowałem. Wydawało mi się nawet, że z mojej strony zrobiłem wszystko dobrze. Tylko, że to nic nie dało. Ziemia była coraz bliżej. Nie liczyłem na to, że Łucja w porę zdąży zainterweniować.
            Po raz ostatni położyłem rękę na grzbiecie pegaza. I wtedy właśnie coś się zmieniło. Kiedy popatrzyłem na swoją dłoń, pokrywał ją brązowy proszek. A w miejscu, w którym leżała moja ręka, pozostała plama błękitu. Wirujące wokół nas powietrze strzepnęło resztę pyłu, ukazując moim oczom w pełni błękitnego pegaza. Jedynie jego skrzydła były złote.
            Momentalnie podniósł poziom lotu. Kiedy się odwrócił, w jego oczach zobaczyłem, że się cieszy. Nie było już w nim bólu, który widziałem wcześniej. Nie było zmęczenia. Była za to chęć do życia i latania.
            Szybko wyrównaliśmy poziom z Łucją. Kiedy przelatywaliśmy pod nią, stwierdziłem, że jej twarz wygląda, jakby czegoś szukała. Pewnie szuka nas. W końcu pokazaliśmy się jej. W jej oczy wkradła się ulga i jakby… zaskoczenie.
            Jeszcze chwilę lecieliśmy, po czym wylądowaliśmy przed Stajnią. Zsiadłem z pegaza, który podreptał do środka. Razem z Łucją usiedliśmy na trawie. Przez chwilę otwierała i zamykała usta.
            - Nie było tak źle, prawda? – zapytała w końcu.
            - Nie, w ogólnym rozrachunku chyba nie – odpowiedziałem, a potem nastała chwila milczenia.
            - Co zrobiłeś pegazowi?
            - Tak naprawdę, to nic szczególnego.
            - Wygląda o wiele lepiej.
            - Czyli przyznajesz, że coś mu jednak było.
            - Może i tak, ale ja nie potrafiłam tego ani zdiagnozować, ani wyleczyć.
Nie wiedziałem, co mogłem odpowiedzieć. Przez chwilę po prostu siedzieliśmy w ciszy. Później zauważyłem, że gdzieś dalej unosi się dym.
- Ognisko się już zaczęło – powiedziała Łucja. – Lepiej już chodźmy.
Przez całą drogę nie wymieniliśmy ani jednego słowa. Może to i lepiej. Jak już wcześniej wspominałem, nie jestem zbyt śmiały w stosunku do ludzi. Za to bardzo dobrze dogadywałem się z głosem w mojej głowie.
~To naprawdę ja zrobiłem?~ zapytałem.
~O które ,,to” ci chodzi?~
~O przemianę pegaza.~
~To nie. Może niebezpośrednio. Uwolniłeś jego kolejną postać, czy, jak to niektórzy nazywają, ewoluował. Ty rozpocząłeś proces jego ewolucji, na który czekał od lat.~
~Ewolucja?~
~Przechodzi ją każde stworzenie, które rozbudziło swoją magię. Pegazy, centaury, czy nawet wróżki ewoluują.~
~A ludzie, którzy obudzili swoją magię?~
~Oni też ewoluują, lecz nie zmieniają zbytnio swojego wyglądu. Przy czym powiem ci, że dojrzewanie to zupełnie coś innego. Także magiczne istoty dojrzewają, jednak ewolucja to coś innego. I jest to inna ewolucja, niż ta, której będziesz się uczyć na biologii.~
~Czyli że nie mam się czego bać? Nie stanę się nagle jakimś mutantem, mierzącym trzy metry?~
~Raczej nie.~
~Raczej?!~
            ~Magia może sprawić, że będziesz wyglądał lekko inaczej, zależy też od tego jak często i jak bardzo magiczne istoty będą miały na ciebie wpływ. Ale nie martw się. Nawet jeśli jakaś zmiana cię dopadnie, zawsze będziesz mógł ją ukryć.~
            ~Skąd ta pewność?~
            ~Po prostu wiem, tak? Chyba nie musisz wiedzieć skąd?~
            ~Spokojnie, nie chciałem cię urazić.~
            ~Wiem, wiem, po prostu mam ciężki okres.~
            ~Czemu?~
            ~Powiedzmy, że znalazł mnie ktoś, kto nie powinien mnie znaleźć.~
            Na tym nasza rozmowa się skończyła.
            Słońce chyliło się już ku zachodowi. Przez tarczę gwiazdy przeleciały dwa czarne ptaki, a zaraz za nimi pojawiły się dwa feniksy.
            Cały czas szliśmy z Łucją wydeptanymi ścieżkami obozu. Ale w końcu skręciliśmy w las. Przez chwilę dreptaliśmy ledwo widocznym szlakiem. Drzewa przesłaniały pomarańczowe światło Słońca. Ostatecznie doszliśmy do palącego się już ogniska. Wielu magów siedziało już na miejscach, jednak czułem, że to jeszcze nie wszyscy. Tak naprawdę ogarniał mnie lekki niepokój. Na obrzeżach ognia czaiły się nowe, nieznane mi magiczne istoty. I choć wiedziałem, że jeśli byliby tu sami ludzie, mógłbym skupić swoją uwagę na Dominiku i Ninie, to nie mogłem powstrzymać się od patrzenia na inne istoty. One na pewno będą mnie rozpraszały.
            Usiadłem przy moim opiekunie. Niestety, był to pierwszy rząd drewnianych bali. Na początku wyszedł Folos, który uciszył wszystkich jednym gestem.
            - Witam wszystkich w kolejne wakacje, które zdecydowaliście się spędzić w naszym obozie.
            - A miał ktoś wybór? – szeptem powiedział Dominik do Niny, która zaczęła się śmiać cicho.
            - Bez zbędnych słów, zapraszam do siebie nowych magów, którzy dziś wybiorą swoją drogę! – wykrzyczał Folos.
            Byłem pewny, że to znak dla mnie. Wstałem, a ze mną czwórka innych ludzi. I z nami, nasi opiekunowie. Przez chwilę miałem wrażenie, że oczy wszystkich są skierowane akurat na mnie. Na szczęście to uczucie zaraz minęło. Albo się do niego po prostu przyzwyczaiłem.
            Każdy po kolei podchodził bliżej ognia. Folos wyrzucał wtedy parę kamieni, które unosiły się w powietrzu. Później jeden z nich podfruwał do maga. Nie widziałem, co dzieje się dalej, ale po jakimś czasie każdy ogłaszał, którą drogę wybrał. Przez chwilę myślałem nad tym, czy oni wcześniej zastanawiali się nad tym wyborem. Zaraz jednak odrzuciłem tę myśl, bo to przecież było niemożliwe. Nie wiedziałem czemu tak pomyślałem, ale takie mi się wydawało.
            W końcu przyszła moja kolej. Jak zwykle Folos wyrzucił w powietrze kamienie. Różniły się one tylko kolorami. Przez chwilę krążyły w powietrzu, jednak zaraz spadły na ziemię. Wilkołak ponownie wyrzucił je w powietrze, ale te ponownie spadły. Trzecia próba – taki sam efekt.
            Wszystkie szepty ucichły. Zrobiło się naprawdę cicho. Nawet zwierzęta w lesie ucichły na moment.
            Nina z Dominikiem podbiegli do mnie. Folos popatrzył się na nas. Rzucił tylko szybko: ,,Do mnie, już”. Kazał zgasić ognisko. Sam otworzył portal i zaprowadził nas do swojego gabinetu. Poczekał, aż wszyscy zajmiemy wskazane miejsca. Na długą chwilę zapanowała tam nieprzerwana cisza.
            - Naprawdę nie wiem, co się tam stało – powiedział w końcu wilkołak. – Jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się coś takiego.
            - Mam kłopoty? – zapytałem, gotowy się bronić.
            - Nie, skądże. Wezwałem was do siebie, bo nie wiem, co o tym myśleć. Być może wy mi pomożecie. Jednak teraz widzę, że to był głupi pomysł. Teraz wszyscy szybko musicie iść na Grę o Puchar. Nie możecie się spóźnić, bo będziemy mieli jeszcze większe kłopoty.
            Wyszliśmy szybko. Na skraj wielkiego pola praktycznie biegliśmy. Nina nie chciała tracić magii na tworzenie portali. A skoro już o tym mowa.
            - Dalej nie umiem korzystać z portali – powiedziałem, nie przerywając biegu.
            - No tak – stwierdziła Nina. – Zrobimy jak na studiach. Ja ci teraz wyłożę teorię, a ty spróbujesz na grze. Aby utworzyć portal, musisz po prostu pociągnąć magię, ułożyć ją w koło, a potem pomyśleć o jakimś miejscu, które wkładasz w portal. Proste, nie?
            - Powiedzmy.
            - Pamiętaj, że jako zwykły Klucznik masz ograniczenia. Nie możesz teleportować się na obóz z zewnątrz.
            - To czemu ty i Folos możecie?
            - Bo ja jestem Władczynią Kluczy, a Folos jest Folosem. Nikt mu nie zabroni.
            - To jak już się chwalimy, to ja jestem Władcą Tworzenia – powiedział Dominik.
            - Wszystko pięknie, ładnie, ale nie umiem jeszcze korzystać z magii ofensywnej.
            - Zupełnie jak Dominik – zaśmiała się Nina.
            - To nieprawda! – krzyknął. – Na razie musi wystarczyć ci zwykły pocisk. Pobierasz magię, a potem ją wypuszczasz. Nie jest to jakiś wyrafinowany atak i w przyszłości wyprę się tego, że ci o nim powiedziałem, ale na razie jest ci potrzebny.
            W końcu dotarliśmy na granicę pola. Całe ono składało się tak naprawdę z piaszczystej przestrzeni, a mniej więcej w jej środku stał olbrzymi, czarny fort. Księżyc wznosił się tuż ponad nim, co sprawiało, że budowla wyglądała jeszcze upiorniej.
            Wszyscy powyciągali miecze, łuki lub tarcze.
            - O co w tym wszystkim chodzi? – zapytałem.
            - Ogólnie dzielimy się na dwie grupy: atakującą i broniącą. Grupa atakująca ma za zadanie zdobyć Puchar stojący zapewne w forcie. Grupa broniąca ma go bronić. Cała logika.
            - A my w której jesteśmy?
            - Atakującej, ale nie ma szans, żebyśmy zdobyli puchar.
            - Czemu?
            - Po pierwsze nie zdobyliśmy go od dawna. A ty nawet nie masz miecza.
            Faktycznie. Ni miecza, ni tarczy. Nie przeszkadzało mi to do tego momentu. Nawet nie zastanawiałem się po co magom potrzebny miecz. Przecież jesteśmy magami. Korzystamy z magii.
            ~A co jeśli magia zablokowana?~ zapytał głos.
            ~Fakt~
            ~Popatrz w górę~
            Nade mną przeleciał właśnie duży ptak. Zrzucił paczkę, którą trzymał, wprost w moje ręce. Szybko odpakowałem ją i znalazłem tam miecz. Cała klinga była zrobiona z szafiru, a rękojeść z metalu. Przez całą broń przeplatał się motyw pięciu żywiołów. Ogień, woda, błyskawica, powietrze, ziemia.
            ~Upominek ode mnie i mojego kolegi po fachu. Będzie ci jeszcze niejednokrotnie potrzebny.~
            Folos wszedł na podwyższenie, po czym powiedział do wszystkich:
            - Za pięć minut zacznie się gra.
            I wtedy mniej więcej połowa całego zgromadzenia zniknęła.
            - Gdzie oni się podziali? – zapytałem.
            - Przenieśli się do fortu lub inne, zaplanowane miejsca. Pamiętaj, że my musimy po prostu zdobyć puchar.
            - Mówiłeś, że nie ma szans, żebyśmy go zdobyli – przypomniałem.
            - To od teraz niemożliwe jest niemożliwe? – uśmiechnął się.
            - Czyli go zdobędziemy – odwzajemniłem uśmiech.
            - Raczej nie byłbym tego taki pewny. Założę się, że Dominik pobije dziś rekord. Tyle że w konkurencji najszybsze wyczerpanie – powiedział ktoś za naszymi plecami.
            Odwróciliśmy się. Za nami stała grupka nastolatków. Wszyscy mieli blond włosy i niebieskie oczy. Ich twarze były poorane starymi bliznami.
            ~Arkanowie Aresa~ odezwał się w moich myślach Dominik, prawie całkowicie ignorując moją tarczę.
            - Chłopaki, czym go dziś wyczerpiemy? – zapytał swoich popleczników.
            - Proponuję własną głupotą – odparł Arkan Posejdona.
            - Inaczej będziesz śpiewał, kiedy będziemy cię wykańczać – wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale specjalnie zaczekał, aby zbudować napięcie. – I tego twojego nowego koleżkę również.
            - Inaczej będziesz śpiewał, kiedy to my będziemy wykańczać was – odpowiedziałem.
            - Popatrzcie, mały pokazuje zęby – zaśmiał się. – Ma nawet szklany mieczyk z ciucholandu! – wyrwał mi miecz z ręki.
            ~To nie jest tylko miecz~ powiedział ten głos. ~Na razie możesz go nazywać Arcausem.~
            ~Czy to ma znaczenie, jak będę go nazywał, jeśli go stracę?~
            ~Racja.~
            ~Co mam zrobić?~
            ~A jak bardzo chcesz się popisać swoimi umiejętnościami?~
            ~Mam jakieś umiejętności?~       
~Śmieszne, bardzo.~
~Więc co robić?~
~Utwórz portal do lochów fortu. Do jednej z cel. Tak wygląda.~ zobaczyłem więzienną, ciemną celę. ~Utrzymując portal weź trochę mocy. Skieruj swą moc w stronę tego irytującego dzieciaka, ale nie tak jak pocisk. Tak, jakbyś chciał odszukać jego moc. Swoją do jego mózgu. Każ palcom się trochę rozluźnić. Teraz weź dwie kule energii. Trzeba to zrobić natychmiastowo, dwoma naraz. Jedną otwórz dla niego portal, a drugą rzuć w niego tak jak normalny pocisk bez efektów. Trzy, dwa, jeden … Już! ~
Wyrzuciłem obydwie kule. Miecz wypadł z ręki Arkanowi, a ja złapałem broń. Dzieciak momentalnie znalazł się w celi.
- Zamknij portal! – krzyknęła Nina, po czym ten zniknął.
- Co ty właśnie zrobiłeś? – zapytała Władczyni Kluczy.
- Tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia.
- Wychodzi na to, że użyłeś Smoczej Magii – stwierdził Dominik.
- Czego?
- Smocza Magia to bardzo stara i praktycznie zapomniana już sztuka. Nikt już nie potrafi z niej korzystać. I nikt też nie wie, co ona potrafi. Krążą jednak legendy, które mówią, że aby posługiwać się Smoczą Magią, trzeba otrzymać cząstkę magii od smoka.
- A że smoki już nie istnieją, to jest to praktycznie niemożliwe – stwierdził Dominik.
Wydawało mi się, że Nina chce jeszcze coś dopowiedzieć, ale zagłuszył ją głos Folosa:
- Na miejsca!
Ustawiliśmy się na linii piasku.
- Gotowi? Start!
Wybiegliśmy na piasek. Niestety nie przebiegliśmy nawet dziesięciu metrów, bo zaraz coś nas zatrzymało. Znaczy… nas czyli mnie i Dominika, bo Nina pobiegła dalej. Próbowałem poruszyć nogami, ale na próżno. Obróciłem głowę w bok. Dominik także próbował, ale jemu też nie wychodziło.
- Co się dzieje? – zapytałem.
- Ruchome piaski. Najprawdopodobniej jesteśmy w pułapce Arkanów Aresa. Czyli mamy jakieś pół minuty na przygotowanie się.
- Nie da się stąd jakoś wyjść?
- Da się. Ale jeśli kiedyś powiesz o tym komukolwiek, zabiję cię osobiście.
Nie wiedziałem o co mu chodziło. Jednak po chwili zrozumiałem. Jego twarz przemieniła się w smoczy pysk z ostrymi jak brzytwy zębami. Dominik zionął ogniem. Po jakichś dziesięciu sekundach wyszliśmy z piasku i otrzepaliśmy spodnie.
- Jak to zrobiłeś?!
- Powiedzmy, że mam niezwykły dar. Potrafię zmienić się w smoka. Na razie niecałkowicie, ale wciąż trenuję. Pamiętaj, że nie możesz nikomu o tym powiedzieć.
- Ty jesteś Smoczym Synem?
- Nie, to na pewno nie ja.
- Skąd ta pewność?
- Smok mi o tym powiedział, gdy próbował przekazać mi kolejny Talent. Tylko nikomu o tym ani słowa.
- Spokojnie, potrafię dochować tajemnicy.
- Mam nadzieję. Nie chciałbym ci wymazywać pamięci.
- To miłe z twojej strony… Chyba.
Na granicy mojego pola widzenia pojawiła się grupka chłopaków ubranych na czerwono. Zbliżali się szybko. Zbyt szybko, jak na zwykłych ludzi.
- Patrzcie, kto zaplątał się w naszą pułapkę. Arkan Posejdona i Ten, Który Został Odrzucony.
~O co im chodzi?~
~Kamienie spadły na ognisku. Zapewne o to.~
- Wolałbym być odrzucony niż być Arkanem Aresa – stwierdziłem.
- Pyskaty – powiedział Ten, Który Wylądował Wcześniej w Lochu. – Zaraz stracisz całą chęć do pyskowania. Zaczynamy.
Zaraz zasypał nas grad wrogich pocisków. Podnieśliśmy razem z Dominikiem tarcze, ale wiedziałem, że długo nie wytrzymamy. Przynamniej ja. Dlatego podwoiłem koncentrację i zgromadziłem w ręce energię potrzebną do utworzenia pocisku. Kiedy czar był już w stu procentach gotowy, wyrzuciłem go w przeciwników.
Niestety mój atak odbił się od ich tarczy i spadł na ziemię, gdzie ostatecznie się wypalił. Arkanowie Aresa zaczęli się głośno śmiać, jednak nie przerwali coraz to potężniejszego ataku.
Ostatecznie przywódca zgromadził w ręce zbyt dużo magii, a kiedy mnie nią rzucił, moja tarcza pękła. Upadłem na plecy.
Dominik próbował ochronić mnie swoją tarczą, jednak atak na niego wcale nie zelżał. Przywódca grupy ponownie zebrał potężny pocisk. I tym razem rzucił nim we mnie. Zasłoniłem się ręką. Byłem przygotowany na niewyobrażalny ból, ale nie na to, co się stało.
Może mi nie uwierzycie, ale naprawdę nie poczułem bólu. Może to dlatego, że ta kula wcale we mnie nie trafiła.
Kiedy podniosłem się na nogi, przede mną stało sześć małych stworków ustawionych w piramidę. Każdy świecił się innym światłem. Jeden był czerwony, inny żółty, inny niebieski, zielony, czarny lub biały. Nie mogłem im się lepiej przyjrzeć, bo cały czas atakowały Arkanów Aresa. Stworki przerwały piramidę i zaczęły skakać dookoła wrogów. Jeden atakował jarzącym się ogonem, inny zionął ogniem, inny wiatrem. Ostatecznie stworki przegoniły magów. Pozostał tylko jeden, przywódca. Żółty stworek podskoczył, odwrócił się twarzą do mnie. Mrugnął i uśmiechnął się, ale potem dokończył piruet i uderzył ogonem. Trafił w twarz Arkana.
Kiedy i ten uciekł, wszystkie stworki spojrzały na nas przez ramię. Uśmiechnęły się i zniknęły w promieniach oślepiającego światła.
- Co to było? – zapytał Dominik.
- Nie mam pojęcia. Myślałem, że to ty je przyzwałeś.
- Na pewno nie ja. Myślałem, że to ty.
- Ja też nie.
- Więc skoro nie ty i nie ja, to zapomnijmy na chwilę o tej sprawie i postarajmy się zdobyć puchar.
- Dla mnie może być.
Pobiegliśmy dalej. Na nasze nieszczęście spotkaliśmy jeszcze kilka pułapek, ale wpadliśmy może we dwie. Raz spadła na nas drewniana klatka, którą przecięliśmy mieczami. Drugim razem wpadliśmy do dziury, lecz Dominik wyczarował sobie skrzydła, które ukrył zaklęciem niewidzialności, i wyniósł nas na właściwy poziom. Inne pułapki wykrywaliśmy za pomocą zaklęć. Znaczy… Dominik wykrywał większość z nich. Jedyne pułapki, które wykryłem to te, w które wpadliśmy.
Na moje szczęście Arkan Posejdona nie był na mnie wściekły. Uśmiechał się i mówił, że kiedy on pierwszy raz grał, to wpadł w każdą możliwą pułapkę.
Ostatecznie dotarliśmy do fortu, który był już oblegany przez innych (ale nikt nie wchodził). Był on wysoki na dwadzieścia metrów, zbudowany z obsydianu. Po zmroku budynek wyglądał, jakby został nawiedzony. Szczerze przyznam, że obleciał mnie strach. Faktycznie myślałem, że fort może być nawiedzony.
Weszliśmy do środka. Według mnie było to dziwne, że nikt nie pilnował drzwi. Chyba że…
- Czekaj – powiedziałem do Dominika.
- Na co?
- Nie wydaje ci się dziwne, że nikt nie pilnuje zamku? Nie sądzisz, że tak naprawdę powinno tu być milion ludzi, którzy właśnie próbowaliby nas odciągnąć? I dlaczego nikt inny nie wszedł?
- Nie wiem, ale skoro to zauważyłeś i ja to zauważyłem, znaczy to jedynie tyle, że to pułapka.
- Co…
I nie zdążyłem dokończyć pytania. Otoczenie zaczęło się zmieniać. Czarne ściany stały się nieco bardziej czerwone. Na ścianach zawisły gobeliny. Korytarz znacznie się rozszerzył. Po naszych bokach pojawiły się kolumny. Na końcu stanął tron. A raczej zleciał
z sufitu.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałem.
- Kojarzysz historię o Stowarzyszeniu Mrocznego Księżyca?
- Powiedzmy.
- To właśnie jesteśmy z wizytą u ich szefa, Agenora.
- Kogo?
- Agenor to jeden z głównych przeciwników Folosa. Też jest wilkołakiem, tylko zaczął parać się Mrocznymi Sztukami przez co stał się zły. Powiedzmy, że to cała historia.
- Czyli jest źle?
- Gorzej.
Na tronie siedział mężczyzna. Na oko miał jakieś dwadzieścia trzy lata, lekko zarośnięty. Był zdecydowanie wyższy i masywniejszy od Folosa. Nie, na nasze nieszczęście nie był gruby. Jedną nogę przewiesił przez poręcz tronu, plecami był oparty o tę drugą. Nie wydawał się groźny, dopóki nie spojrzałem mu w oczy. U okulisty byłem kiedyś na rozszerzaniu źrenic. Potem przez trzy godziny miałem zupełnie czarne oczy. Właśnie takie miał ten facet. Zachowywał się tak, jakby na nas czekał.
Nie ruszał się przez dłuższą chwilę. Korzystając z okazji popatrzyłem po gobelinach. Na niektórych z nich przedstawiono Dominika, jednak na większości z nich znajdowałem się ja. Czemu wiszę na gobelinach w sali mrocznego wilkołaka? Stwierdziłem, że to nie jest jednak w tym momencie najważniejsze i powróciłem do słuchania rozmowy, która rozpoczęła się już chwilę temu.
- Dlaczego? – zapytał Dominik.
- To chyba oczywiste – odpowiedział Agenor głębokim głosem. – Chcę mieć Smoczego Syna u siebie.
- Ale dlaczego jest tu Łukasz?
- A bo ja wiem. Nie ja wybieram motyw Gobelinów Przeznaczenia. Nie miałem wpływu na to, że on też wejdzie do tego głupiego fortu. Nie potrzebuję go. Równie dobrze mogę go odesłać, jak i teraz zabić.
~Nie martw się, magia nie może zabić~ powiedział mi w myślach Dominik.
- Magia nie – dodał Agenor. – Ale zawsze mogą to zrobić moje zwierzątka.
Zza tronu wyszły dwa lwy. Jeden wyglądał dosyć normalnie, drugi zaś był cały czarny. Oba wystawiły kły, a w ich oczach widziałem chęć ataku.
- Nie zaatakujesz go – powiedział Dominik z taką pewnością w głosie, że sam w to uwierzyłem. – Nie zaatakujesz, ponieważ chcesz mnie. Nie zaatakujesz go, bo jest nowicjuszem. Pamiętaj, że ja wciąż mogę cię zniszczyć.
- Oh Dominiku, przecież wiesz, że mnie nie nabierzesz na Smoczą Magię. Mnie nie da się tak przekonać. Ale masz rację. Nie zaatakuję ani jego, ani ciebie. Pamiętaj jednak, że ja nie respektuję żadnych praw. Przecież zawsze ciekawiej i korzystniej dla mnie jest trzymać was w celi w lochu i wysysać waszą magię. Ale żeby to zrobić, muszę was ogłuszyć. Atak.
W tym momencie dwa lwy skoczyły na nas. Czarny na Dominika, a zwykły – na mnie. Może wyda się głupie to, co zrobiłem, ale wtedy nawet o tym nie pomyślałem. Po prostu zasłoniłem się rękami. Tak, nie miałem większych szans na przeżycie. Ale po chwili nie poczułem żadnych zębów na swoim ciele. Podniosłem wzrok i zobaczyłem te same stworki, które właśnie okładały lwa. Kiedy upewniły się, że lew mnie już nie zaatakuje, zniknęły. Prawie wszystkie. Oprócz żółtego, który odwrócił się i mrugnął do mnie. I dopiero wtedy zniknął.
- Ciekawe – powiedział Agenor. – Chyba będę musiał zostawić cię na obserwację.
Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, trzymała mnie niewidzialna siła, a Dominik został gdzieś odesłany. Zostałem sam. Agenor wstał i przeszedł obok mnie. Mimo że nie chciałem za nim iść, poszedłem.
- Oprowadzę cię – powiedział. – To jest moja sala tronowa. Ładna, nie sądzisz? Na górze są moje komnaty. Ty za to będziesz spał w lochu. Co ty na to? – nie odpowiedziałem. – Nieważne. Nie wydostaniesz się stąd. A wiesz dlaczego? Bo ty nie umiesz korzystać z magii. Wszystko co ty ,,zrobiłeś”, tak naprawdę zrobiłem ja. Pewnie chcesz spytać dlaczego. Odpowiedź jest prosta. Chciałem, żebyś uwierzył, abym mógł twoją wiarę złamać. Nie jesteś magiem. Nie potrafisz korzystać z magii.
Dalszego wywodu nie potrzebowałem słuchać. Nie byłem magiem. Nie potrafiłem korzystać z magii. Nie miałem szans, aby się wydostać z pułapki.
Ale zaraz. To skoro nie potrafię korzystać z magii, to dlaczego Agenor chce mnie zostawić na ,,obserwację”. Powiedział, że chciał mnie załamać. Tylko że ja nie jestem typem takiego człowieka, który się poddaje. Kiedy coś mi nie wychodzi, próbuję jeszcze raz. I jeszcze raz. Dopóki nie wyjdzie. A po drodze wścieknę się trzydzieści razy. Ale w końcu wyjdzie. Z moim życiem maga będzie tak samo. Wiem, że mam obudzoną magię. Teoretycznie wiem, jak z niej korzystać. Nic mnie nie ogranicza.
Z takimi myślami szedłem za Agenorem. Nie potrzebowałem, aby ktoś mi mówił, co mam robić. Stwierdziłem po chwili, że w jego zamku jest po prostu nudno. Tak więc otworzyłem sobie portal i całą swoją siłą woli rozkazałem sobie się zatrzymać. I o dziwo zatrzymałem się. Agenor za to stracił całą swoją pewność.
- Było miło, naprawdę, ale pewnie już na mnie czekają – powiedziałem i zrobiłem pierwszy krok w stronę portalu. Tak naprawdę chciałem już przejść, ale zanim to zrobiłem, Agenor powiedział coś w stylu ,,Jeszcze się spotkamy” i wyciągnął rękę. Mój portal mnie wciągnął. W sumie nie wiedziałem dlaczego wilkołakowi tak nagle zależało, aby się mnie pozbyć.
Tym razem podczas podróży poczułem coś więcej niż ucisk w żołądku. Miotało mną na prawo i lewo, nie mogłem się połapać gdzie góra, a gdzie dół. Kręciło mi się w głowie. W końcu wyszedłem z portalu, ale miejsce, w którym się znalazłem nie przypominało mi obozu. Wszędzie szare kamienie, które biły dziwnym, kojącym blaskiem. Jednak ja nie czułem się spokojnie. Wręcz przeciwnie. Być może powodem tego uczucia było to, że Nina, Dominik i Adrian skakali po zawieszonych w powietrzu klockach. Ja nie musiałem ich gonić, bo ostatecznie stałem po drugiej stronie. Postanowiłem jednak ich nie rozpraszać i stanąłem za wgłębieniem.
Nie musiałem długo czekać. Po jakichś dwóch minutach wszyscy znaleźli się po drugiej stronie. Nie muszę chyba mówić, jakie zdziwienie widziałem na ich twarzach.
- Co ty tutaj robisz? – zapytała Nina.
- Nie jesteś u Agenora?
- Powiedzmy, że się wydostałem.
Chwila ciszy, a po niej kontynuowaliśmy rozmowę.
- A jak się tu dostałeś?
- Próbowałem przenieść się do obozu, ale chyba Agenor zmienił kurs.
- Na to wychodzi, że Agenor jest potężniejszy niż ostatnio – powiedział Dominik.
- Czemu?
- Labirynt Arcymaga chroniony jest bardzo potężnymi tarczami uniemożliwiającymi dostanie się tu dzięki portalom. Inaczej nie miałoby to sensu.
- Co nie miałoby sensu?
- Na końcu Labiryntu Arcymaga ukryte są Insygnia Ra.
- A po co nam one?
- Nie powiedziałaś mu? – zapytał Dominik.
- Nie miałam okazji.
- Insygnia Ra są jednym z atrybutów, które bogowie pozostawili po sobie. Przynajmniej tak sobie mówimy. Pozwalają one magowi przyzwać jego prawdziwą moc – Ostateczną Ewolucję. Dzięki atrybutowi swojego opiekuna może on w dowolnym momencie stać się pełnym Arkanem. Wykorzystać pełną moc swojej drogi.
- Powiedzmy, że rozumiem. Bardzo ważna sprawa, więc lepiej chodźmy dalej.
- Pamiętajmy tylko o śmiercionośnych pułapkach – powiedziała Nina.
- Śmiercionośnych? – zapytałem.
- Nina żartowała – powiedział Dominik. – Magia nie może cię zabić. Ale pamiętaj, że istnieją gorsze warianty niż śmierć. Jednak najprawdopodobniej poprzedni Arcymag nie zastawił aż tak bolesnych pułapek.                             
Weszliśmy w czarną dziurę, która zastępowała drzwi. Koledzy dali mi także plecak. Skąd oni go mieli?
Poczułem dziwne mrowienie na karku. Odwróciłem się. Nikogo za mną nie zobaczyłem. To dobrze, bo szedłem jako ostatni. W tunelu było zbyt ciemno, aby iść po omacku. Najlepszym rozwiązaniem było wyciągnięcie telefonu i zapalenie latarki. Od razu lepiej.
Reszta wyszła już z tunelu. Ja na chwilę się zatrzymałem. Wydawało mi się, że słyszę syk. Wyłączyłem latarkę i na wszelki wypadek zamknąłem oczy. Może to i głupie, w końcu zaraz za tunelem mogła być olbrzymia przepaść. Jednak bardziej przestraszyłem się syku. Nie, nie nienawidzę węży. Jak dla mnie mogą sobie istnieć, niekiedy są fajne, innymi razami nie za bardzo, jak w sumie wszystko. Chodzi mi tylko o to, że w ciemnym tunelu, w miejscu, gdzie za zakrętem może czekać cię pułapka, syk węża nie jest niczym przyjemnym. Nie za wiele wiedziałem o tym świecie, ale to najpewniej nie był zwyczajny wąż.
Idąc z zamkniętymi oczami, wpadłem na coś. Powiedziałbym chętniej na kogoś, niż na coś, ale prawda była inna. Wiedziałem, że wiele ryzykuję, ale położyłem dłonie na tym czymś. Poczułem zimne łuski, ale to coś po chwili uciekło. Usłyszałem syk. Nie zapowiadało się zbyt dobrze.
Zawołałem przyjaciół, jednak nikt mi nie odpowiedział. Przepraszam, coś mi odpowiedziało. Kolejny syk. Już miałem otwierać oczy, aby zobaczyć co to jest, ale coś mi przeszkodziło. Dziwne przeczucie, mówiące, że wolę nie wiedzieć, co to jest. A właściwie był to głos, który już nie jeden raz uratował mi życie.
~Czekaj!~ krzyknął. ~Nina ci nie mówiła, że wiara daje moc? Wszystko, w co wierzą ludzie istnieje. Nie pamiętasz legend? Przypomnij sobie. Wiesz, że to przynajmniej w połowie wąż, nikt ci nie odpowiada.~
~Nie powiesz mi, że poprzedni Arcymag wsadził tu Bazyliszka, prawda?~
~Jeśli nie chcesz, to nie powiem.~
~Pomoc, ach ta pomoc.~
~Tak naprawdę Bazyliszek sam się tu wkradł. Wyzwanie jest inne.~         
~Jakie wyzwanie?~
~Aby udowodnić swoją wartość, musicie przejść parę wyzwań. Nic z czym byście sobie nie poradzili.~
~Ale Bazyliszek? Jak to pokonać?~
~Nie otwierając oczu najlepiej. Musisz dobyć miecza i odciąć mu głowę.~   
 ~Tylko że nigdy nie walczyłem mieczem.~
~Spokojnie masz to we krwi. A co do oczu, to myślę, że coś wymyślisz.~
Pomyślałem chwilę. Usiadłem na ziemi i wytężyłem słuch. Z legendy o Bazyliszku nie pamiętałem niewiele. Jedynie tyle, że spojrzeniem zamieniał w kamień. Zabito go jego własnym spojrzeniem.
Z tego, co mi mówią, wiem, że jestem ciekawski. Dlatego z danego mi plecaka wyjąłem szmatkę i obwiązałem nią oczy. Wstałem. Wytężyłem słuch. Kiedy usłyszałem, jak coś przebiega obok mnie, ciąłem mieczem. W nic nie trafiłem. Czekałem, aż Bazyliszek znowu nadejdzie. Kiedy znów coś przebiegło obok mnie, zamachnąłem się tak, że cały się przekręciłem. Upadłem, ale mimo to coś trafiłem. Ściągnąłem opaskę, a po tym usłyszałem krzyk głosu:
~Nie!~